Organizator:

Jeździectwo – przypadłość nieuleczalna. Historia choroby Aleksandry Lusiny-Gołaś

Podziel się

Do wszystkiego w swoim życiu doszła dzięki własnej determinacji i pracy. I sprzyjającym ludziom, okolicznościom. Po pierwszym zamienionym z nią zdaniu wiem, że to silna osobowość. Ale Aleksandra Lusina-Gołaś tej silnej osobowości chce także uczyć inne dziewczyny porażone miłością do koni jak ona. Bo mocny zahartowany charakter to niezbędna cecha, by w wysokim sporcie umieć powalczyć o swoje.

Rozmawiała: Agnieszka Markiewicz, zdjęcia: Łukasz Kowalski

A.M.: Pierwsze symptomy chorobowe?

A.L.-G.: Moja historia jeździecka nie jest jakoś szczególnie oryginalna. Moja mama całe życie zajmowała się końmi i nikt do końca nie wiedział, skąd to jej się wzięło. Była instruktorem w Krakowskim Klubie Jazdy Konnej. Prawdopodobnie dziadek był ułanem i tak sobie myślę, że może jest tak, że co drugie pokolenie się dziedziczy te geny, więc tak mogło być ze mną. Była bardzo młoda, kiedy tam trafiła. Jeździła konkursy 120 cm. A mojego ś.p. tatę poznała na planie filmu „Nocy i dni”, był ekspertem od broni białej. Statystował, miał kobiecą urodę. Nawet się założył, że poderwie moją mamę. I udało się, choć kosza dostał 6-krotnie.

A.M.: Twierdza nie do zdobycia.

A.L-G.: Potem spróbowała nauczyć go jeździć konno. Na Błoniach w Krakowie było święto konia i w tamtych czasach odbywały się pokazowe spotkania, w których uczestniczyły konie, no i kogoś kto te konie dosiądzie. Dojeżdżało się na te konie wierzchem. Mama uznała, że pojedziemy stępem, ale ponieważ ówczesny prezes jej klubu jeździeckiego Andrzej Gouda stwierdził, że są już spóźnieni, to nakazał jazdę kłusem, a finalnie musieli galopować. A moja mama do ojca wtedy: „Patrz co ja robię, jedź ja ja”. Więc jak dojeżdżali na miejsce to mój ojciec na tym kawałku trasy opanował już anglezowanie, kłus, galop. Poradził sobie, bo był wysportowany, był grotołazem. I to była w sumie chyba jego pierwsza i jedyna lekcja jazdy konnej.

A.M.: A Ty?

A.L-G.: A ja byłam dzieckiem pokazowym. Moja mama prowadziła kursy jeździeckie wieczorową porą, 2-3 godziny popołudniowe. Nie było hali, błoto po pęciny i tak się jeździło w tym peletonie, a moja mama używała mnie do prowadzenia zastępu. Był koń, który z bacikiem chodził tylko pode mną, żaden z kursantów nie był w stanie go uruchomić, stary cwaniak, więc szłam na czele, prowadząc tych trenujących. A ja ponieważ byłam śpiochem to zdarzało się, że przy 2-3 grupie potrafiłam już zasnąć na tym koniu i zsunąć się do tego błota. Trzeba mnie było potem rozebrać, wyczyścić. Tych takich godzin nieformalnego treningu miałam już trochę wyjeżdżonych, ale rekreacja to jest zawsze neverending stories.

A.M.: Pierwsze zawody?

A.L-G.: Czekałam na nie, miałam chyba 12 lat. Zgoda rodziców, pojechałam na ogólnopolską spartakiadę dzieci i młodzieży w sportach letnich. Trafiłam do WKKW. Gdzieś tam jeździłam w lesie amatorsko z harcerzami jakiś cross, coś wiedziałam o czworoboku. Moje przygotowanie nie było adekwatne. Ale odwagi mi nigdy nie brakowało. Nie zniechęciło mnie to. Byłam też wprawiona – bo organizacja jazd wyglądała inaczej niż obecnie. Trzeba było sobie załatwić, żeby ktoś przyniósł siodło, ktoś na tego konia musiał mnie wrzucić, nie było schodków, konie same duże, popręgów nie dociągniesz, siodło ciężkie. Nie było kucyków. Konie zrzucające, niechodzące, próbować można było zawsze. Zahartowałam się. Dziś jak patrzę na młodych adeptów jeździectwa to widać, że tej zaprawy brakuje – wyjście poza strefę komfortu jest czasem granicą nieprzekraczalną. A to jest jednak jeździectwo.

A.M.: I wybrałaś skoki?

A.L-G.: Miałam dobrego nauczyciela ujeżdżenia, ś.p. p. Ewę Brzozowską-Maciągiewicz. Ona mnie pilnowała, nauczyła mnie prawidłowego dosiadu. Po rekreacji trafiało się do sekcji ujeżdżeniowej i do skakania była daleka droga. Rękawiczki wyprane, buty wyczyszczone, kłanianie się. Cały savoire-vivre jeździecki. Więc jak ja słyszałam, że oni skaczą na parkurze obok, a ja na tym czworoboku ujeżdżeniowym, to tam mnie krew czasem zalewała. Nerwowo przejeżdżałam to L1, może się załapię, ale nic z tego, bo nawet początek miałam zły. Ukłon niewłaściwy, rączka za nisko i zapomnij o skokach póki nie wypracujesz standardów. Z perspektywy czasu uważam, że to była bardzo istotna lekcja, bo usadziła mnie w tym siodle. Zwłaszcza że na tamtej spartakiadzie były dwa czworoboki do pojechania i dopiero można było skakać, więc ta nauka nie poszła w las.

A.M.: Byłaś uparta?

A.L-G.: Byłam. Rano kochałam jeździectwo, potem szkoła, popołudniami treningi, wracałam i nienawidziłam koni, a od rana miłość i znów to samo. Trudno mnie było zniechęcić. Młoda głowa to jest pewnego rodzaju abstrakcja. Mimo że inni błędy już popełnili i mogą się z nami podzielić tą wiedzą – ja przecież sama teraz chętnie doradzam i podpowiadam, co można zrobić inaczej, bo już człowiek ma swoje i lata, i kontuzje – to część tematów trzeba przerobić jednak samemu. Samemu spaść, samemu przegrać, samemu odżałować.

A.M.: Istniało dla Ciebie coś poza jeździectwem?

A.L-G.: Miałam moment, że byłam obywatelem świata. Zawody zagranicą? Proszę bardzo. Pakowałam się i jechałam. Teraz to nie taka prosta sprawa, bo mam 2 małe księżniczki w domu.

A.M.: To poczekaj, to jeździeckie księżniczki omówimy za chwilę, ale powiedz – z perspektywy czasu – co zdecydowało o tym, że zostałaś dwukrotną Mistrzynią Polski w skokach przez przeszkody i jak dotąd jesteś jedyną kobietą z tym tytułem?

A.L-G.: Traktuję to jako wyjątkowe wyróżnienie i bardzo się cieszę, że udało mi się zdobyć ten tytuł dwukrotnie. Totalna determinacja i zaangażowanie. Robię coś dobrze albo nie robię tego wcale. To dla mnie jest klucz do sukcesu. Sport na najwyższym poziomie jest dla kobiet bardzo wymagający, nie tylko pod kątem fizycznym. Dużo pracy, silny zahartowany charakter i trzeba też znaleźć się w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie, otaczać się odpowiednimi ludźmi.  Dziś przyglądam się dziewczynom startującym w tych najwyższych konkursach, wracają po poradę, analizę. I z jednej strony są doświadczone, obyte z publiką, internetem, a potem wychodzą na arenę i potrzebują wsparcia, żeby chociażby przejść z nimi parkur. I nie ułatwia oczywiście zdobywania osiągnięć to wszystko, co w naturalny sposób jest do kobiet przypisane, jak macierzyństwo, obowiązki domowe. W Polsce dziewczyny skaczące parkury 150 cm muszą być ukształtowane charakterologicznie – pewne siebie, silne.

A.M.: Chcesz powiedzieć, że mężczyznom jeżdżącym wysoki sport jest łatwiej?

A.L.-G.: W pewnym sensie tak. My kobiety więcej widzimy, więcej analizujemy, za dużo elementów bierzemy naraz pod uwagę. Facet jest prostszy. Jakby się wyłączał. Wjeżdża na parkur, koncentruje się, zdarza się, że upadnie, wsiada, kończy. Większość mężczyzn nie zarejestruje w ogóle tego upadku. A dziewczyna będzie przeżywać ten incydent jeszcze długo. Odchoruje to. Ta analityka utrudnia nam działanie na parkurze. My chcemy upilnować zbyt wiele elementów. A mężczyźni – prosty cel: przejechać na czysto, w normie czasu. Zerojedynkowa koncentracja. Nawet jak mu się noga powinie, trudno, podrą łacha i przeżyje się. Otrze kurz ze stroju i trenuje dalej. I dziewczyny też muszą nauczyć się takie gruboskórne właśnie być. Przekuwać porażkę w sukces, twardnieć przez to. Są takie dziewczyny, które mentalnie są mocne, ale technika kuleje i one śmiało rywalizują z tymi, które mają na odwrót – świetną technikę, a słabszy mental. To też jest jakiś sposób radzenia sobie z rywalizacją.

A.M.: Nie uważasz, że mówienie o Twoim sukcesie mistrzowskim „Udało mi się” to jest jednak pewnego rodzaju deprecjacja tego osiągnięcia?

A.L.-G.: Jest na pewno różnica w podejściu np. na arenach na Zachodzie Europy czy w Ameryce. Zawodniczki tam traktowane są na równi z zawodnikami. To są równorzędni partnerzy rywalizujący. W Azerbejdżanie z kolei kobiety gratulowały w ogóle odwagi do tego, żeby na parkur wyjechać i rywalizować na tym samym poziomie co mężczyźni, bo jaki jest stosunek do kobiet w tym kraju, wszyscy wiemy. Do mnie jako zawodniczki mimo ochrony, różnic kulturowych wynikających z tego, że to kraj muzułmański, respekty był ogromny. My w Polsce jesteśmy chyba gdzieś po środku. To jeszcze nie standardy zachodnie, także nie relacje między zawodnikami różnej płci równorzędne, ale pniemy się jako dziewczyny w tych rankingach i to oddala to myślenie i postrzeganie rywalizacji sportowej przez pryzmat płci wyłącznie.

A.M.: Co by się musiało zadziać na polskim rynku, żeby było więcej równowagi pomiędzy zawodnikami a zawodniczkami?

A.L.-G.: Tytuł na pewno zapracował u mnie na repspekt. Początkowo faktycznie mówiono, że mi wyszło. Przy drugim mistrzostwie było już inaczej. To była taka kropka na i. Ja prowadziłam już od pierwszego dnia. Wygrałam pierwszy konkurs szybkości, utrzymałam pozycję lidera. Odetchnęłam też z ulgą, że potwierdziłam ponownie, że to nie jest przypadek. To sukces, zwycięstwo mocno wypracowane. Aczkolwiek muszę przyznać, że ogromną wartością był dla mnie także udział w Super Lidze, dwukrotny start w Mistrzostwach Europy. Jazda w konkursie o Nagrodę Europy, cisza wśród publiczności w Aachen, na ostatniej przeszkodzie zrzutka i mruk wśród kibiców. Jechałam konkursy Grand Prix na pięknym rzymskim obiekcie Esposizione Universale di Roma, startowałam w Rotterdamie. Wartość tych startów jest dla mnie nieoceniona, to jest prawdziwe doświadczenie. Polskie tytuły są tylko wisienką na torcie.

A.M.: Dzielisz się swoim doświadczeniem z innymi dziewczynami?

A.L.-G.: Dzielę i to chętnie. Robimy konsultacje telefoniczne czy podczas zawodów. Musimy się wspierać, trzeba się trzymać razem. Daje to mi ogromną satysfakcję. Myślę, że jeśli będzie coraz więcej kobiet jeżdżących sport 150 cm i wyżej, to z tego wyjdzie jakość. Czas sprawił, że inwestycje finansowo w konie i młode dziewczyny wreszcie zaowocują. Dziś dostęp do dobrych koni jest zupełnie inny.

A.M.: Trzeba też pamiętać, że my kobiety jesteśmy słabsze tylko fizycznie od mężczyzn i jest na to cała masa badań psychologicznych.

A.L.-G.: Jasne, że tak. Wiek, doświadczenie, to zahartowanie, pewność siebie, czyli to o czym mówiłyśmy są na to dowodem. Spójrzmy na ten problem jeszcze od innej strony: udział w mistrzostwach Polski to są czasem takie dylematy: 4 parkury do zrobienia oraz powołanie Cię do kadry narodowej i do reprezentowania na ważnych imprezach w zespole. To jest odzwierciedlenie tego, czy my jako kobiety jesteśmy na odpowiednim poziomie. Jeżeli jesteśmy w stanie być częścią tej reprezentacji na równorzędnym poziomie, powtarzać z sukcesami starty w wysokim sporcie na międzynarodowych parkurach, ma wyniki liczące się do zespołu – to w nikim to nie będzie wzbudzać żadnych wątpliwości, że wystawienie takiej zawodniczki to dobra decyzja trenerska, a za umiejętnościami tej zawodniczki stoi ogromna wartość. Zresztą, takie starty to także informacja w drugą stronę – jeśli dziś się sprawdzam jako reprezentantka kadry narodowej, to znaczy, że jestem rokująca i za 2-5 lat mogę jeździć lepiej, wygrywać, coś do polskiego jeździectwa wnosić. Ja miałam ogromne szczęście też – moim trenerem był Rüdiger Wassibauer. Postawił na mnie, bo widział moje umiejętności. Miałam 2 konie w formie na Mistrzostwa Świata w Ameryce i musieliśmy decydować (a te 8-10 lat temu to nie było takie oczywiście).

A.M.: Macierzyństwo to jest to, co odciąga od jeździectwa? To jest ten czynnik, kiedy jesteś spadasz z tego piedestału? Bo odnoszę wrażenie, że przy okazji Twojego powrotu na parkury odcięto jednocześnie od Ciebie całą Twoją historię. Jakby wcześniej przed dziewczynkami nic nie było. A teraz one są… a Ty nagle wracasz.

A.L.-G.: Trochę spadasz, ale nie sądzę, że jakakolwiek matka tego żałuje. Ja mam dwie piękne malutkie księżniczki. Były momenty, że sądziłam, że się do tej roli nie nadaję w ogóle, potem się świetnie odnalazłam w tym. Dziękuję, że dostrzegasz to, że mówiło się o moim powrocie jakbym nigdy wcześniej niczego nie osiągnęło i teraz ponownie mam coś udowadniać. Nie mam parcia na szkło, ale mam świadomość, że mamy czasy, gdzie bez promocji i tego rzeczonego parcia – niewiele zyskasz. Teraz musisz dobrze się sprzedać w Internecie. Wszyscy wszystko od nas wiedzą. Ja się staram bronić osiągnięciami – wynikami, bo tak mnie wychowano. Przerwa od startów wywołana macierzyństwem nie jest niczym nadzwyczajnym i naturalne jest też to, że stopniowo się do pewnego poziomu wraca. Mój mąż się często piekli, że ja z tych zasobów medialnych słabo korzystam, bo naprawdę jest czym się chwalić: doświadczeniem, osiągnięciami, warsztatem. Ja nie mam za bardzo daru do tego. Może muszę to naprawić.

A.M.: Mam nadzieję, ze nasza rozmowa się do tego choć trochę przyczyni. Dziękuję